Jest niedziela 13 grudnia 1981 roku, zapowiada się leniwy poranek. Jak zwykle, niedzielne dni rozpoczyna nasza 5-letnia córeczka od szczebiotliwego wtargnięcia do pokoju rodziców. Dość spania, koniec wylegiwania się, zbliża się czas teleranka. Ociągając się jeszcze, każde z nas, rodziców krząta się wokół zwyczajowych rytuałów. Ja, mama, pierwsza – toaleta, porządkowanie, przygotowanie śniadania – ot, taka sobie nieśpieszna codzienność w wolne od pracy dni.
Zbliża się godzina 9:00, córka niecierpliwie włącza telewizor i rozczarowana widokiem obrazu kontrolnego na ekranie, przybiega do kuchni rozpaczliwie wołając, że telewizor się zepsuł. Zanim podjęłyśmy jakąkolwiek reakcję, pojawia się obraz:
Rozpoznajemy gen. Wojciecha Jaruzelskiego, który w lutym tego roku objął stanowisko premiera, po „rezygnacji” Edwarda Gierka. Już wówczas domyślaliśmy się, co się święci.
Oboje z mężem stanęliśmy osłupiali przed telewizorem, z którego sztywny, jak kij od szczotki generał, głuchym i monotonnym tonem odczytywał z kartki odezwę do Narodu, rozpoczynając od słów: „Obywatelki i Obywatele Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (…). Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią (…). W dniu dzisiejszym ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego (…) strajki i akcje protestacyjne stały się normą (…) padają wezwania do fizycznej rozprawy z „czerwonymi”. Generał odwoływał się do narodu: „Polki i Polacy! Bracia i siostry!; robotnicy polscy; polskie matki, żony i siostry – o rezygnację z praw, o powstrzymanie się od przemocy, o nie przelewanie krwi i łez (…); zwracał się do żołnierzy o wierność składanym przysięgom na dobre i złe; do funkcjonariuszy MO i SB: „Strzeżcie państwa przed wrogiem, a ludzi pracy przed bezprawiem i przemocą. Swoją grobową odezwę zakończył: „Rodacy! Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy!”.
Ogarnięci szokiem, uświadomiliśmy sobie, że nasza upragniona wolność aktem WRON’y, jak świstem miecza w powietrzu, została nam odcięta i odebrana – wojskowy zamach stanu! Zastanawialiśmy się co mamy dalej robić. Oboje z mężem czynnie uczestniczyliśmy w strajkach w obu stoczniach – mąż w gdyńskiej, a ja w gdańskiej. Postanowiliśmy udać się w południe na mszę do Kościoła św. Brygidy, w którym proboszczem był ksiądz Jankowski, kapelan strajku w Stoczni Gdańskiej. Na ulice centrum Gdańska wyprowadzono wojsko, czołgi oraz uzbrojoną milicję z pancernymi wozami, a mimo to Kościół pękał w szwach. Dowiedzieliśmy się, że jeszcze 12 grudnia, przed północą rozpoczęto aresztowania aktywnych działaczy Solidarności. Nie wiedzieliśmy gdzie przebywają. Po mszy wylegające z kościoła tłumy, skandując wolnościowe hasła, ruszyły ulicami centrum Gdańska stając naprzeciwko nacierającym oddziałom milicji i ORMO. Poszły w ruch milicyjne pałki, bestialsko powalano i bito schwytanych mężczyzn, zakuwano w kajdanki i wciągano do milicyjnych suk.Płacz matek z dziećmi. Po zmroku tego samego dnia i szeregu następnych dni odbywały się regularne walki uliczne oburzonych ludzi z milicją, która oprócz pałek używała gazu łzawiącego i armatek wodnych do rozpraszania tłumów. My również uczestniczyliśmy w tych walkach, wiemy co to lęk o zadeptanie w gęstniejącym tłumie, cofającym się przed natarciem uzbrojonej milicji i ORMO/ZOMO. Pamiętamy uczucie ostrego, rażącego oczy i błony śluzowe gazu, obawę przed zmoczeniem na mrozie ubrań wodą z armatek wodnych oraz emocje ucieczek bocznymi uliczkami przed złapaniem. Byliśmy już wówczas dojrzałymi ludźmi, mieliśmy wówczas po 30 lat. Postanowiliśmy, w miarę naszych możliwości, mierzyć się z przemocą.
Autor: abo